Open'er to już klasyk. Praktycznie co roku prezentuję relację z tego festiwalu (przepraszam Festival'u).
Większość ludzi wybiera się tam żeby, i tu w kolejności: 1) polansować się na hipstera w kaloszach 2) najebać się 3) posłuchać muzyki. Z góry przepraszam za przekleństwa, ale taka jest smutna prawda. U mnie wygląda to podobnie, z tym że pkt 1) zamieniam na "Zrobić konkretne foty". Generalnie nie przykładam wielkiej wagi do tego, jaki jest line up, jakie gwiazdy wystąpią itd itp. Nie znaczy to wcale, że mam totalną olewkę na muzykę - wręcz przeciwnie, jest kilku wykonawców, na których się baaardzo czaję, a reszta jest mi obojętna. Po prostu Open'er z grubsza nie lansuje rodzaju muzyki, za którym szaleję. Zawsze to samo gitarowe plumkanie, każda kapela podobna do tej, która właśnie gra na drugiej, trzeciej scenie itp. itd. Doszło nawet do tego, że w tym roku, zaliczyliśmy najlepszy melanż przed sceną Red Bulla, gdzie grali konkretni DJe i rozwalili system. UFF, całe szczęście, że nie muszę płacić za bilety.
Wróćmy jednak do sedna. Open'er to jedyna w swoim rodzaju mieszanina dziwnych ludzi, kolorów i kształtów. Jedyny w swoim rodzaju vibe. Specyficzna atmosfera, której nie możesz się oprzeć. Nie chodzi o to kto właśnie gra koncert, bo i tak nie możesz ich wszystkich zobaczyć (są cztery lub pięć scen, na których w szczytowych godzinach odbywają się równolegle koncerty). Tłum ludzi przelewa się raz ze sceny głównej pod namiot, by zaraz walić z powrotem szumnym potokiem w drugą stronę.
Tak, tutaj jestem zdecydowanie ze względu na KLIMAT. Tego nie da się opisać, choć co roku próbuję to złapać na fotografiach...
Poniżej skany, z dwóch świeżo wywołanych filmów: Ilford Delta 100 (zazwyczaj w pełnym słońcu) oraz Ilford HP5 forsowany na ISO 1600 (gdzie ciemnica przemożna).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz